+2
adamek 2 lipca 2018 19:34


Noce na wysokości są dziwne. Mieszanka zimna, rozrzedzonego powietrza i niewygody sprawiają, że śnią się bardzo dziwne rzeczy. Atmosferę snów wzmagają jeszcze odgłosy gór, które dobiegają zza namiotu i które wyraźnie słychać przez sen. Gwizd wiatru hulającego gdzieś w dolinie, ponad lodowcem, szum i huk tego wiejącego gdzieś wysoko ponad szczytami. Głuchy stukot lawin kamieni, które co i raz spadają ze stromego zbocza zaraz za obozem. Pojedyncze trzaski i głuche huki wydobywające się gdzieś z głębi ruszającego się lodowca. Ten dziwny sen, lekki i mocny zarazem. I ten zapach... Budzi nas zapach smażonych placków. Aromat drożdżowego ciasta przecina rzadkie powietrze i dociera prosto do naszych nozdrzy. To chyba ślinotok nas budzi. Otrzeźwienie przychodzi zaraz po wyjściu z namiotu.





Przenikliwe zimno. Ponury dzień. Wilgotne lodowate powietrze stoi w miejscu. Niewiele ponad nami zawieszone ciężkie deszczowe chmury. Wiemy, że będzie padało, pytanie tylko kiedy. W obozie panuje ruch, wycieczka budzi się, szykuje do śniadania, zbiera do wymarszu. Chcemy się zwinąć jak najszybciej, żeby nie iść z mokrymi namiotami. Próbujemy wysuszyć je po nocnej kondensacji pary. Póki jest na nich szron, można je otrzepać. Kiedy się stopi, trzeba namiot suszyć, wachlować, czekać i czekać, dopóki nie zacznie padać. Zależy nam też na wymarszu przed wycieczką. Wolimy uniknąć deptania im po piętach na wąskiej górskiej ścieżce. Idzie powoli, mimo widma nadchodzącego deszczu. Na tej wyprawie jeszcze żaden dzień nie zaczął się tak źle.





Ruszamy oczywiście jakiś czas po grupie. Po kilku minutach ich doganiamy i próbujemy wyprzedzić. Ścieżynka jest wąska i strasznie kręci to pod górę to w dół, więc trochę na wariata wyskakujemy po kamieniach i uciekamy do przodu. Droga jest dość prosta, na tym odcinku szlak jest doskonale widoczny, ścieżka dobrze wydeptana i oznaczona kupkami kamieni i znakami namalowanymi na skałach. Do tego stopnia, że są napisy w stylu „go here”, „don't go” i strzałki. Droga cały czas prowadzi wąskimi tarasami po zboczu pasma Inylchek-Too. Krajobraz jak z obcej planety. Oprócz nas nie ma tu żywego ducha, zgubiliśmy wycieczkę dawno temu. Naokoło nas, gdzie okiem sięgnąć, ponure szarobure skały. Wszędzie kamienie – mniejsze i większe. Pojedyncze oczka wodne mają dziwny martwy kolor – ni to niebieski, ni to szary. Wyschnięte kałuże i rzeczki pozostawiły po sobie popękane, wyschnięte glinianki. Nawet rachityczne krzaczki, próbujące się gdzieniegdzie przebijać przez skały budzą bardziej litość niż nadzieję. Do tego ta pogoda. Chmury wiszą nad nami niczym miecz Damoklesa, nie wiemy kiedy spadnie na nas zimna ulewa.



Na tej martwej pustyni, nagle pojawia się życie. Widzimy jakiś ruch. Cztery małe punkciki – niebieskie i białe. Zbliżają się zwinnie i bardzo szybko, jakby przeskakiwały ponad kamieniami. Ludzie! Ku nam zbliża się czwórka piechurów. Z bliska poznajemy porterów, którzy noszą za wycieczką bagaże. W zasadzie nie za, a duużo przed wycieczką. Na plecach całej czwórki widać ogromne plecaki przykryte wielkimi płatami zwykłej folii. Ubrani w zwykłe dresy i stare buty sportowe, rozczłapane adidasy, nie żadne buty trekkingowe! Ich tempo jest porażające, skaczą jak kozice górskie, bez żadnych kijków, bez marudzenia. Jakby wyszli sobie na poranny spacerek do sklepu po bułeczki. Znikają z zasięgu naszego wzroku tak szybko jak się pojawili. My w szoku patrzymy przez chwilę po sobie i zastanawiamy się jak to jest. My ze sprzętem, super butami, spodniami, plecakami, kijkami, i innymi gadżetami człapiemy a oni w najzwyklejszych ciuchach biegają tak lekko po górach. Odpowiedź jest oczywista – to człowiek a nie sprzęt. To kolejny moment, w którym doceniamy doświadczenie Kirgizów, ich niesamowitą naturę, zdolności i górskie doświadczenie. To najprawdziwsi ludzie gór.





Deszcz nie nadchodzi. Mimo że dzień zaczął się tak źle i nie mieliśmy wątpliwości, że niebawem nas zmoczy pogoda nas oszczędzała. Pojawiła się nawet nadzieja na wypogodzenie. Mijamy mały lodowiec spływający od południa do Inylczeku, tu droga się nieco komplikuje. Lód naciskający z boku powoduje wypiętrzenia w morenach obu lodowców. Szlak zamienia się więc w kręcenie pomiędzy szczelinami, pojawiającymi się coraz częściej serakami, głazami, jeziorkami, uskokami a nawet urwiskami. Tutaj też jest coraz gorzej z oznaczeniem trasy. Lodowiec jest w ciągłym ruchu i trasa cały czas się zmienia. Mijamy ten okropny kamienny labirynt i wychodzimy na płaską półkę skalną. Przed nami pojawia się małe jeziorko z wodą w pięknym modrym odcieniu. Według planu, to tu wycieczki zatrzymują się na obiad i kąpiel w jeziorze. Ostatnia rzecz, o jakiej bym pomyślał to kąpiel w lodowatej wodzie, na tej wysokości i przy takiej pogodzie. Może gdyby obok była sauna, ognisko i dużo rozgrzewających napojów. Aż przeszywa mnie dreszcz na myśl o tej wodzie.





Po około dziesięciu kilometrach marszu, na szerokiej półce ponad nami pojawiają się żółte namioty – to obóz na Łące Merzbachera (Merzbacher glade). Znajduje się tu stacja meteorologiczna, której nazwa pochodzi od jeziora znajdujego się po przeciwnej stronie lodowca Inylczek. Co roku w lecie, zjeżdżają tu naukowcy z całego świata, żeby studiować zachowanie lodowca, wysokogórską pogodę i samo jezioro Merzbachera. Ogromny zbiornik wodny ma jedną bardzo charakterystyczną cechę, otóż raz w ciągu lata (i raz w zimie) zbiera się w nim tyle wody, że w pewnym momencie część z podtrzymującego go lodu nie wytrzymuje. Jezioro wtedy przelewa się z wielkim hukiem, wypełnia wszelkie możliwe szczeliny i wylewa się prosto do rzeki Inylczek, powodując podniesienie jej poziomu. To dlatego nie mogliśmy przejść rzeki dwa dni temu w „Prijomie”. Owocem badań są dysertacje naukowe, takie jak np. ta z Cambridge „Quantifying the predictability of the timing of jökulhlaups from Merzbacher Lake, Kyrgyzstan”.





Przed samym obozem czeka nas nieprzyjemne, strome podejście. Łąka Merzbachera to przede wszystkim przerwa. Dotychczasowy marsz nas nieco zmęczył. Do tego jest zimno. Tym niemniej jesteśmy zadowoleni. Tempo jest dobre, jest wcześnie – około 11:00, a więc przed nami jeszcze długa droga. Chcemy dotrzeć do kolejnego obozu – przy lodowcu Komsomilski (Komsomolskiy glacier). Uda nam się nadgonić. Po raz pierwszy mamy poczucie, że uda nam się dotrzeć do South Inylchek Base Camp na czas. Dajemy radę, powoli się wyrabiamy i przyzwyczajamy. Zadowoleni z siebie rozstawiamy się przy starych drewnianych stołach i wstawiamy gorącą herbatę. Przy okazji uzupełniamy zapasy wody. W pobliżu obozu jest pompa, która pompuje wodę z pobliskiego górskiego strumienia. Do tej pory wodę uzupełnialiśmy przy każdym napotkanym strumyku. Problem w tym, że w większości przypadków była w mniejszym lub większym stopniu mętna, pełna skalnego pyłu. Woda z rzeki Inylczek w ogóle z tego powodu odpadała. To brudnoszara gęsta masa. Biorąc pod uwagę liczbę pierwiastków, jakie kryją w sobie te góry, lepiej ją filtrować. Tabletki do oczyszczania wody są zbędne, bo te oczyszczają z zanieczyszczeń biologicznych. Tu jedyne, jakie mogą być to chemiczne. Najprostszym sposobem jest nabranie wody w galonowy baniak i odstawienie na noc. Przez ten czas grawitacja robi swoje. Osad opadnie na dół, z góry można spokojnie spijać czystą wodę. Teraz, kiedy mamy dostęp do krystalicznie czystej, źródlanej wody, uzupełniamy wszystkie butelki.



Taka przerwa to coś wspaniałego. Gorąca herbata przyjemnie rozgrzewa a przepiękny widok z łąk Merzbachera pozwala zapomnieć o zmęczeniu i wszelkich niedogodnościach. Odcisk na palcu? Obtarte pięty? Ból w plecach? Nic się w tym momencie nie liczy. Tylko tu i teraz. Wspaniały widok tego cudu natury i szum wiatru. Jedyne, o czym trudno zapomnieć, to wysokość. Jesteśmy już na 3400 m n.p.m. i rozrzedzone powietrze zaczyna dawać się we znaki. Coraz szybciej się męczymy, oddechy stają się coraz krótsze. Te same czynności zaczynają sprawiać coraz więcej trudności. Nawet kucnięcie czy pochylenie się do przodu powoduje palenie w mięśniach i pulsowanie w głowie. Nie za bardzo przewidzieliśmy czas na aklimatyzację. Według standardowego scenariusza, wszystkie wycieczki spędzają tu jeden ekstra dzień na wycieczce do jeziora Merzbachera. Dopiero potem ruszają dalej. My założyliśmy, że zrobimy trasę z rozpędu. W końcu 4050 m n.p.m. to nie tak dużo.





Kiedy zaczyna się rozpogadzać nasze samopoczucia są już tak dobre, że zbieramy się do dalszej drogi. Decyzję pomaga nam podjąć wycieczka, która właśnie wchodzi do obozu. Robi się gwarno i ruszamy. Droga prowadzi dalej tarasem, wzdłuż zbocza, ale robi się już zdecydowanie mniej komfortowa. Góra-dół, góra-dół, kamienie, grząski żwir. Stromo, kręto, coraz częściej szukamy drogi. Wszelkie niedogodności wynagradzają jednak widoki. Z naszej galeryjki mamy widok na aleję kilkunastu bezimiennych szczytów, które ciągną się po obu stronach doliny lodowca aż do samego końca, gdzie widać ścianę pięcio i sześciotysięczników. Przejaśnia się i na tle przepięknego, błękitnego nieba, ośnieżone szczyty wyglądają absolutnie powalająco. Zupełnie jak z pocztówki.



W końcu docieramy do małego lodowca Shokalskogo (Shokalskyi Glacier) wpadającego do głównej moreny Inylczeku od południa. Szlak zwyczajnie znika. Rozpływa się w powietrzu. Droga jakby odbijała na południe, wzdłuż małego lodowca, ale przecież musimy iść prosto. Zatrzymujemy się i szukamy drogi. Wypatrujemy na morenie jakiś śladów szlaku: wydeptanej ścieżki, kupek kamieni, czerwonych znaków. Nic. Kompletnie nic. Kręcimy się, wracamy, szukamy. W końcu wypatrujemy jakieś kupki kamieni w dole, na morenie Shokalskogo. Ścieżka niby jest, ale co chwila ginie, trochę jakby zawracała, do głównego lodowca. Jedno czego jesteśmy pewni, to to, że musimy trawersować i dostać się właśnie na morenę Inylczeka. Błądzimy więc powoli jednym lodowcem – mniejszym, aby w końcu dostać się na większy. Tu zaczynają się schody. Kończy się zabawa w chodzenie po górach i zaczyna prawdziwa wyprawa. Tu każdy błąd może kosztować życie.



Chodzenie po lodowcu to rosyjska ruletka. Spod cienkiej warstwy pyłu skalnego, żwiru i drobnych kamieni, wystają tu i ówdzie łaty śliskiego lodu. Ciemne plamy na zboczach to pułapki – oznaczają, że pod nimi jest mokry lód. Przekonujemy się o tym kilka razy. Przez kolejne dni, o ostrożności przypominać mi będzie starta do krwi dłoń. Rana pełna drobnych czarnych kamyczków to dobra nauczka. Nie widzimy żadnego szlaku, idziemy na wyczucie. Zmieniamy się w roli zwiadowcy, każdy po kolei idzie przodem i szuka drogi. Przechodzimy po trzeszczących lodowych mostach, kilkunastometrowych urwiskach na lodowatymi jeziorkami, przeskakujemy nad szczelinami, zsuwamy się po śliskich zboczach.



Momentami mam wrażenie, że kręcimy się w miejscu. Ciężki moment podczas naszej wyprawy, chyba pierwszy naprawdę trudny. Pojawia się kryzys. Trudno znaleźć właściwą drogę. Najważniejsza jest w tym momencie współpraca, wzajemne zaufanie i zespół. To chwila, w której nikt nie chce usłyszeć od jednego z uczestników, że on wie, dokąd iść i to na pewno nie tam gdzie są kupki kamieni. - To na pewno tędy – oznajmia, zakłada plecak, odwraca się na pięcie i rusza nie oglądając się na innych. Rzucenie - Do zobaczenia w obozie! – to jak plunięcie w twarz komuś, kto poświęcił masę czasu na organizację wyprawy, dopięcie wszystkiego na ostatni guzik i dbanie o bezpieczeństwo. To naprawdę trudna chwila, w której trzeba wybierać pomiędzy bezpieczeństwem, a ustępstwami w imię jedności grupy. Robienie tego zawodowo musi być zwyczajnie trudne. To był test dla grupy i jako grupa tego testu nie zdaliśmy. Okazało się, że nie wszyscy potrafią być częścią grupy. Często wychodzi to dopiero w praniu.





Szczęśliwie nie błądzimy długo. Kiedy już poważnie zastanawiamy się nad powrotem na taras. Jakieś 50 metrów przed nami, na morenie pojawia się postać. Z małym plecaczkiem, skacze zwinnie jak kozica z kamienia na kamień. - Porter! - rzucamy z nadzieją. Krzyczymy do niego, pytam gdzie można wejść na morenę. Zatrzymuje się, podchodzi bliżej, macha do nas i pokazuje ręką dokąd mamy iść. Kierujemy się jego wskazówkami. Docieramy do kilkumetrowej szczeliny, którą kiedyś zapewne płynęła rzeka. Pokazuje nam, którędy mamy zejść. Przechodzimy do niego i wspinamy się po gruzowisku ogromnych kamieni. Kiedy podchodzę do niego, wiedzę drobnego Kirgiza w T-shircie, spodenkach za kolana, i... kapkach „kubotach”! Hasa sobie w nich po lodowcu. Po tych wszystkich kamieniach i szczelinach. Nam trudno tu chodzić w butach trekkingowych i z kijkami.





Porter proponuje, że możemy iść za nim, ale musimy się pospieszyć, bo nie może na nas czekać. Ruszamy więc za nim morderczym tempem. Widzę jak skacze przed nami z kamienia na kamień w swoich „kubotach”. Stopniowo się oddala, nie jesteśmy w stanie go dogonić. Niejeden za nas się wywala na kamieniach. Pojawia się zwątpienie. Porter co chwila przystaje. Kiedy do niego podchodzę. Mówi nerwowo – Wam nada bystrieje, bystrieje! - po czym pokazuje do tyłu. Daleko za nami widać już chmury, które nie zwiastują nic dobrego. - Jest późno, macie jeszcze 16 kilometrów, z tych chmur może padać śnieg! - krzyczy – Jesteście zbyt wolni! Musicie zdążyć przed zmrokiem, bo inaczej... – urywa przejeżdżając po szyi palcem. Robi mi się ciepło, ale rozumiem, o czym mówi. Dla niego to właśnie to oznacza. Jest w t-shircie i klapkach, nie może czekać. Mówię mu, że my mamy namioty i pewnie i tak będziemy nocować na morenie. Chłopak instruuje mnie jak mamy iść, czego się trzymać. - Patrzcie za mną! - rzuca i znika pośród pagórków moreny. Jego biała czapka jeszcze przez jakiś czas pojawia się coraz dalej i dalej aż w końcu znika.





Nasza grupa coraz bardziej zmęczona kręci się po lodowców, powoli brnąć do przodu. Przy okazji wraca nasz dezerter i razem już idziemy przed siebie przez sterty kamieni, rzeki, pęknięcia i szczeliny. Pofałdowana morena sprawia, że co chwila musimy się wspinać pod strome wzniesienia, aby zaraz potem schodzić znowu w dół. Co i raz pojawiają się też jeziorka, które musimy omijać. Często okazuje się, że obrana droga jest niewłaściwa i musimy zawrócić. Szlak wyznaczony przez białą czapkę portera wykazał się prosty, ale kiedy tylko zniknął za nierównościami, znowu byliśmy w labiryncie. Marsz zajmuje dużo czasu i kosztuje nas jeszcze więcej energii. Wszyscy są coraz bardziej zmęczeni, po prostu wykończeni, szukaniem szlaku, stresujących chodzeniem po skrzypiących mostach lodowych, spacerach nad kilkunastometrowymi przepaściami, upadkami na kamieniach, ślizganiem i potykaniem na kamieniach, w końcu rozbiciem grupy. Po kolei słabniemy. Kiedy kolejny raz gubimy drogę zatrzymujemy się i robimy dłuższy postój. Słyszę kolejne głosy, że dalej nie idą. Widzę puste zrezygnowane spojrzenia, niemal obłęd w oczach, otępienie. Zaczynam się bać czy to nie początki choroby wysokościowej. Przecież nie jesteśmy aż tak wysoko! Na szczęście okazuje się, że to tylko duże zmęczenie.



Teraz wszyscy, bez wyjątku poczuliśmy zgubny wpływ wysokości na wydolność człowieka. Każdy, nawet najmniejszy ruch powoduje zmęczenie i ból mięśni jakbyśmy dawali sobie niezły wycisk na siłowni. Zostawiam chłopaków i robię zwiad. Schodzę w dół sprawdzić, czy da się przejść pobliską szczelinę. Gdzie pójść dalej? Wchodzę na wzgórze z drugiej strony i odnajduję upragnioną kupkę kamieni. A więc mamy drogę, idziemy w dobrym kierunku. Kiedy wracam do chłopaków, widzę, że wszyscy chcą tu biwakować. Nikt wprost tego nie powie, bo nikt nie chce okazać się tym najsłabszym, tym, który pierwszy wysiądzie. Jakby to oznaczało jakąś ujmę na honorze. Nikt nie chce powiedzieć głośno i stanowczo – zostajemy tutaj! - więc bez problemu biorę to na siebie. Przejmuję rolę lidera, a może najsłabszego – tego, który pierwszy wymiękł, a może kogoś, kto nie ma problemu z wzięciem tego na siebie i ratowania „honoru” pozostałych. Tak czy siak, mówię stanowczo – zostajemy tutaj – i nikt nie protestuje. Widzę za to ulgę.



Spanie na morenie lodowca to nie piknik. Wszędzie nierówności, fałdy, wzgórza. Pierwsza sprawa to znalezienie w miarę płaskiego terenu. Musi być też osłonięte. Zniża się słońce, temperatura wyraźnie spada i zrywa się lodowaty wiatr. Powierzchnia moreny usiana jest kamieniami. Przypomina to tłuczenie jak z nasypów kolejowych tylko w wersji mega. Głazy są ostre i rozbijanie na nich namiotu oznacza przebicie materiału a spanie to wyczyn godny fakira. Dlatego przede wszystkim zbieramy z całej okolicy płaskie kamienie i układamy z nich niczym z kafelków - tarasy pod namioty. Plan okazuje się strzałem w dziesiątkę. Bieganie po okolicy i znoszenie dziesiątek ciężkich kamieni jest bardzo męczące, jednak efekt jest lepszy niż oczekiwaliśmy. Namioty są osłonięte i stabilne a na płaskim podłożu leży się wygodnie.



Jeszcze tylko woda. Po rozłożeniu namiotu szukam jakiegoś źródła. Podczas morderczego marszu moreną, wypiliśmy niemal cały zapas wody a pic chce się tu cały czas. Wysokość robi swoje, nie pomaga też fakt, że tutejsza woda to niemal woda destylowana i zostawia nieprzyjemne uczucie suchości w ustach. Ponieważ spływa z lodowych szczytów i nie ma tu mowy o żadnej roślinności, nie zawiera praktycznie żadnych składników mineralnych. Znajduję strumyczek ściekający po kamieniach i lodzie. Jest tak cienki i mały, że trudno przystawić butelkę i cokolwiek nabrać. Kilka dni na łonie natury robi swoje. Znajduje płaskie kamyczki i robię z nich rynienkę, które kieruje strumień lodowatej, krystalicznie czystej wody prosto do butelki. To niesamowite jak człowiek szybko się uczy w tak niesprzyjających warunkach, z dala od wygód codziennego życia. Wraca do natury, do jej zasad, naturalnego rytmu, uniezależnia się od zbędnych, rozleniwiających i niepotrzebnych wygód. Okoliczności zmuszają nas do myślenia, działania. Takie momenty sprawiają, że czuję się jakoś szczególnie. Jestem z siebie zwyczajnie zadowolony, nawet trochę dumny.



Obóz rozbity. Jesteśmy wykończeni, fizycznie i psychicznie. To był ciężki dzień. Lodowiec pokazał nam, że nie jesteśmy takimi królami świata jak nam się wydawało. Powoli zapada noc. Łapie lodowaty wiatr nieco ustał, ale łapie mróz. Siedzimy w milczeniu opatuleni w puchówki i dygoczemy z zimna. Jemy w milczeniu kolejne danie liofilizowane i popijamy gorącą herbatą. Zdaję sobie sprawę, że lubię to uczucie, kiedy gorąca menażka piecze zmarznięte usta. Nie chce nam się gadać. Idziemy spać w milczeniu, zbyt zmęczeni na dyskusje. To jest ten moment, kiedy jesteśmy ze swoimi myślami. Myślę sobie o tym jak trudno w niektórych sytuacjach zapanować nad grupą, jak ważne jest w takich momentach zgranie zespołu i jak czasem niewiele wystarcza, żeby go rozbić. Z drugiej strony zdaje sobie sprawę, jakie mamy szczęście. Zawsze kiedy jest źle, potrafimy się zatrzymać, zastanowić, przemyśleć, odczekać i rozwiązanie przychodzi niemal samo. Szczęście? Może opanowanie i dobra organizacja? Rozwaga, pokora i szacunek dla gór. Nie wiem. Pewnie po trochu wszystkiego. Wiem jedno. Tutaj to nie my rozdajmy karty, nie podbijamy czy zdobywamy. Jesteśmy tu gośćmi, na łasce gór, które w swojej wspaniałomyślności pozwalają nam podziwiać ich piękno.


chcesz więcej już teraz: http://przepodroze.pl/category/miejsca/azja/kirgistan/
lub szukaj "przepodroze" w Google, na Facebooku, Instagramie lub YouTube

Dodaj Komentarz