+3
urlop4you 29 października 2015 01:05
Zapraszam też na fotorelację na fb pod urlop pod żaglami lub urlop4you

Kiedyś słyszałem, że marzenia nie kosztują. Owszem, kosztują. Jednak wszystko zależy, o czym się marzy. Ja od małego marzyłem o podróżowaniu, o żeglowaniu w różne strony świata.



Marzyłem o mieszkaniu w różnych miejscach i o pracy, która nie tylko daje mi możliwość przeżycia, ale i satysfakcję. No cóż, praca zawsze była taka jaką chciałem, teraz jest bardzo fascynująca, ale marzę o innej, która mam nadzieję niebawem taką będzie. Mieszkałem już w wielu miejscach, mniej lub bardziej ciekawych, obecnie w Wiedniu i chociaż wolałbym Paryż, który był dla mnie zawsze od małego marzeniem, to i w Wiedniu jestem szczęśliwy. Teraz podróże, które myślę są najbardziej z kosztownych marzeń, które można mieć. Owszem można podróżować za jeden uśmiech, ale to chyba bardziej domena kobiet :)
Cóż, od jakiegoś czasu zacząłem w końcu intensywniej podróżować i jednocześnie żeglować. O Antypodach czytałem tylko w książkach. Wielki Hong Kong znam z filmu Wejście Smoka, który jako 10 latek oglądałem bacznie podczas jego projekcji w naszym klubie karate. Teraz przyszła kolej na poznanie tego naocznie. Za 10 dni zaczną się spełniać i te marzenia. Tak więc zaczną się koszty. Jakie, zobaczymy. Na razie nie jest źle. Bilet z Wiednia do Nadi na Fidżi z całodziennym postojem w Hong Kongu, powrót z Auckland w Nowej Zelandii przez Hong Kong i Zurych mam za 1254 euro. W tym ubezpieczenie na wypadek rezygnacji, przesunięcia lotu czy specjalnego transportu w razie wypadku w cenie 74 euro. Jak na lot na drugi koniec świata i z powrotem nie jest źle, chociaż w ostatni weekend widziałem ten sam lot o prawie 200 euro taniej. Zatem za 10 dni es geht los i zaczynam spełniać następne marzenia. Tyle na dzisiaj...reszta w trakcie lub po powrocie, w zależności od dostępu do internetu. Nastawiam się na maksymalne zwiedzanie Hong Kongu i rozkoszowanie się Pacyfikiem na trasie z Fidżi do Nowej Zelandii.

Do wylotu zostało 39 godzin...Dawno, dawno temu, kiedy człowiek wybierał się w podróż, tym bardziej gdy zbliżał się do przekraczania jakiejkolwiek granicy, to nie wiadomo dlaczego, zupełnie przecież bez powodu (no chyba, że zawodowi przemytnicy) dostawał bóle brzucha. Ja gdy w roku 1991 jeździłem prawie na każdy weekend z Wiednia do Polski pozbyłem się takich przypadłości i przekraczanie granicy stało się zwykłą, najzwyklejszą rzeczą, jak np. zjedzenie obiadu. Jednak przed dłuższymi podróżami towarzyszyło pewne podniecenie, w oczekiwaniu na poznanie czegoś dalekiego, czegoś nowego. Ostatnią, moją najdłuższą podróż odbywałem równa 20 lat temu do Bangkoku i na Ko Samui. Dzisiaj, pomimo, iż za kilkanaście godzin lecę dwa razy dalej, nie robi na mnie żadnego wrażenia. Być może dlatego, że mentalnie do tej podróży przygotowywałem się kilka miesięcy oraz dlatego, że sama podróż, aby dotrzeć na miejsce jest długa (przecież to po przeciwnej stronie Ziemi) i nie dopuszczam myśli ogromnego zmęczenia, jakie mnie czeka, żeby tam dolecieć. Owszem, jest zadowolenie i to bardzo spore, że to już za chwilę zacznie się spełniać następne marzenie. Marzenie udziału w tym rejsie powstało dokładnie 10 sierpnia 2014 roku, kiedy po raz pierwszy nawiązałem kontakt z właścicielami jachtu Indra - Łukaszem i Patrycją. Na youtube pod el Huzar zamieścili swoje filmy w własnej wyprawy dookoła świata, która trwa już nieco ponad 2 lata. Filmy tak wciągnęły, że zawaliłem nockę, aby obejrzeć wszystkie po kolei :) Pomimo, iż sam planuję podobną wyprawę za dwa lata, to wtedy zamarzyłem sobie, aby móc ich poznać i popłynąć z nimi jakiś kawałek ich wyprawy. No i moi kochani, za 4 dni spotykam się z nimi w Nadi na Fidżi i płyniemy razem do Nowej Zelandii. To będzie wspaniały miesiąc na zakończenie roku.



W poniedziałek 9.11.2015 o 6 rano czasu lokalnego wylądowałem w Hong Kongu.
Szybko udałem się do odprawy, oddałem bagaż podręczny i autobusem A21 za 33 dolarów miejscowych HKS udałem się do centrum do stacji Hung Hom Station.
Dalej na nogach do promenady, gdzie znajduje się Aleja Gwiazd. Szybkich kilka zdjęć i dalej do Star Ferry, aby popłynąć na wyspę Hong Kong za 2,5 dolara HKS. Wszystko wygląda tak, jak oglądałem w goglach i czytałem. Z daleka widać wznoszące się wieżowce na wyspie. Widać je coraz bliżej i bliżej, aż obiektyw ich już nie obejmuje w całości. Na próżno szukać na wyspie widokówek, aby wysłać do rodziny i znajomych. Był jeden sklepik, ale zamknięty. Może trochę dalej w głębi wyspy, ale czasu nie ma, aby daleko się zapuszczać. Po wyjściu ze Star Ferry idzie się mostem do centrum handlowego i mija się pocztę, tam też kartek nie ma. Wróciłem na Kowloon i tam zaraz znalazłem. Na ulicy można u handlarza, który ma jakieś drobiazgi można za 40 HKS kupić 12 kartek. Jednak tu znowu nikt nie wie, gdzie jest poczta. Cóż, wiem gdzie jest, więc ponownie do Star Ferry i na wyspę Hong Kong. Żar zaczyna lać się z nieba, nawet klima na poczcie nie chłodzi dobrze i pot leje się po mnie w czasie pisania kartek. Jednak nie daję za wygraną, piszę, udaję się do metra na stacji Central i za 13,5 HKS jadę do stacji Mong Kong na Kowloon, gdzie zaludnienie wynosi nieco ponad 2 mln ludzi na km kwadratowy. Tam kilka ujęć na ulicy, idę do restauracji na obiad. Zamawiam podobającą się z obrazka zupę i wodę z limonkami i miętą. Każdy obligatoryjnie dostaje wodę do picia i gdy tylko ma pusto, natychmiast ma dolewkę. Zupa rosołowa w dużej misce, z dużą ilością makaronu, mięsa i warzyw. Jest super, ale niesamowicie ostra. Zupę popijam w sumie ok. litrem wody, bo każda jej łyżka pali w gardle. Za wszystko płacę 134 HKS i uciekam dalej. Pora powoli kierować się w stronę lotniska. Ze stacji Mong Kong jakę dalej czerwonym metrem TWL za 5,5 HKS do stacji Lai King, gdzie przesiadam się w metro pomarańczowe TCL i jadę za 15 HKS do stacji końcowej Tung Hung. Tam szukam autobusu S1, który za 3,5 HKS zawozi mnie na lotnisko. Gdy znalazłem miejsca, skąd odjeżdża autobus, byłem przekonany, że będę musiał pojechać taxi, bo przed autobusem były masy ludzi, ustawionych w kolejce. Sądziłem, że nie wejdą do niego wszyscy, a już z pewnością nie ja stojący na końcu tej kolejki. Okazało się, że weszli wszyscy i jeszcze sporo osób będących za mną. Cóż za pojemność tych autobusów. Na lotnisku odpaliłem jeszcze na chwilkę internet i krótko pogadałem z dziewczyną, że wszystko jest ok. O 16.30 siedziałem już w samolocie na Fidżi.

W Nadi na Fidżi wylądowałem następnego dnia rano o 8 czasu lokalnego. Na lotnisku nie przeszedłem łatwo odprawy, gdyż nie miałem biletu powrotnego z Fidżi. Zgarnęło mnie Imigration i musiałem wyjaśniać, że są tu moi znajomi, z którymi płynę stąd do Nowej Zelandii i mam bilet z Nowej Zelandii. Zadzwonili do moich znajomych, Huzar podał im nazwę jachtu, moje imię i nazwisko, że na mnie czekają i pani pozwoliła mi opuścić lotnisko. Dostałem stempel w paszporcie i byłem po odprawie. W Internecie pisało, że to kosztuje 30 USD, ale nie kosztowało nic. Po przywitaniu mnie przez Patrycję i Huzara z Indry, udaliśmy się do Imigration wyjazdowego, gdzie dopisano mnie do listy załogi i teraz razem będziemy się odprawiać przed wypłynięciem do Nowej Zelandii.
Z lotniska wzięliśmy taxi i w drodze do portu zrobiliśmy małe zakupy. Większe robiliśmy na drugi dzień, jadąc z portu Denerau do miasta autobusem za 1 dolara miejscowego czyli ok. 0,5 USD.

pierwsze chwile na pokładzie Indry w Port Denerau...


Pierwszy wieczór na Fidżi spędziłem z Patrycją i Huzarem na piciu kavy... była mocna...


w drodze z Nadi na Kuata Island


Na drugi dzień rano ruszyliśmy na Kuata Island, gdzie spędziliśmy super klika dni nurkując na rafie i nawet udało mi się spotkać rekina białopłetwego na rafie, ale nie był zbyt chętny do filmowania i zwiał. Wypływałem się godzinami na rafie podziwiając piękne podwodne ogrody i ich mieszkańców, setki kolorowych rybek.


Jednego wieczoru wdrapaliśmy się na szczyt góry, skąd narobiliśmy cudowne zdjęcia o zachodzie słońca.






Po drugiej stronie wyspy jest mały kurort, który odwiedziliśmy i zjedliśmy tam pyszny miejscowy obiad w cenie 25 dolarów lokalnych. Poznaliśmy szefa kurortu o imieniu Napoleon, który z nami trochę pogawędził. Poznaliśmy troje młodych Szwajcarów podróżujących w tych regionach począwszy od Australii i grupę Niemców z Magdeburga.




W nocy ok. 23 udaliśmy się pontonem na rafę zapolować na coś do jedzenia. Łukasz wszedł do wody z hawajską procą i światłem w postaci dwóch lamp gopro połączonych ze sobą i wypatrywał śpiące ryby. Udało mu się złowić dwa jednorożce i papugo rybę, która była niesamowitym przysmakiem na surowo.

Następnego dnia przy porannej kąpieli w oceanie, jeszcze przed śniadaniem zauważyliśmy, że w pobliżu gotuje się woda od ryb. To polujące tuńczyki. Szybko wsiedliśmy do dingi i rzuciliśmy wędkę płynąc w ich kierunku. Już po kilkunastu sekundach mieliśmy tuńczyka na haczyku, a za kilka minut był w naszym pontonie. Po śniadaniu przepłynęliśmy kawałek dalej, między wyspę Wayasewa a Waya, gdzie przy niskim stanie wody można przejść z jednej wyspy na drugą. Zaraz po rzuceniu kotwicy przy lewej burcie pojawił się ok. 2 metrowy rekin rafowy. Niestety zanim wszedłem do wody biedaczek się wystraszył i zwiał. Pontonem udaliśmy się na Waya Island i przeszliśmy do Wayasewa, gdzie pochodziliśmy po zastygłej lawie wulkanu.




Dzisiaj jest poniedziałek 16.11.2015 godzina 16.15 czasu lokalnego. W Europie jest 4.15 rano. Godzinę temu dotarliśmy do Vomo Island, dokąd dotarliśmy po prawie 3 godzinach cudownej jazdy na żaglach. Zaraz po zakotwiczeniu wskoczyliśmy do wody, która nie tylko oczywiście jest niesamowicie czysta, ale i wręcz gorąca. Fidżi jest cudowne…

w drodze na Vomo Island


Następnym naszym miejscem będzie Lautoka, gdzie dokonamy odprawy i popłyniemy już w kierunku Nowej Zelandii.

kotwocowisko w Lautoka




Do Lautoka dotarliśmy 18 listopada wczesnym popołudniem czasu lokalnego ok. 16tej. Na ląd już tego wieczora nie schodziliśmy. Następnego ranka, tuż po śniadaniu wsiedliśmy w dingi i popłynęliśmy do brzegu w porcie, gdzie można wyjść na ląd. Lautoka, to mały port przeładunkowy, gdzie praca w porcie wrze raczej w nocy. Na kotwicowisku były dwa jachty. Po nas przypłynął jeszcze jeden i było nas już cztery. Po wyjściu z portu szybko złapaliśmy taxi i za 2 miejscowe dolary dojechaliśmy do centrum miasta. Po rozeznaniu się, gdzie co jest najpierw poszliśmy złożyć reklamacje z za szybko zużytych megabajtów internetowych. Reklamacje uwzględnili i zasili konto brakującymi megabajtami na koncie. Naprzeciwko znajdował się sklep o nazwie Litle Indra, gdzie zakupiliśmy kilka drobiazgów. Potem była pyszna kawa i sernik w kawiarni obok i rozeznanie w zakupach żywności na drogę do Nowej Zelandii. Szybko zlokalizowaliśmy supermarket, targ z warzywami i sklep z tanią wodą w butelkach. Po częściowych zakupach w markecie, zamówiliśmy taxi, która za 10 miejscowych dolarów podjedzie z nami z zakupami po wodę, a potem nas zawiezie do portu pod nasze dingi. Z zakupami dotarliśmy na jacht, a Huzar pojechał jeszcze z taksiarzem napełnić butlę gazową.

targowisko w Lautoka






tak wygląda kava przed zmieleniem


Na jachcie rozpoczęliśmy rozmieszczanie zakupionej żywności w różnych zakamarkach jachtu. Upał niesamowity, żar leje się z nieba, powietrze ledwo się rusza. Nie ma nawet ochoty na jedzenie. Robimy kawę i przygryzamy ciastkami z masłem orzechowym i bananami. Obiad zjemy na kolację.
Jutro tj. 20 listopada odprawimy się w urzędzie Imigration i płyniemy w drogę do Nowej Zelandii.

W nowej Zelandii Planujemy zatrzymać się w Opua. Dzisiaj jeszcze wysłaliśmy do władz Imigration Nowej Zelandii maila z informacją, że planujemy przypłynąć jachtem. Trochę tego wypełniania jest, gdy się płynie tam jachtem. Takie wymogi. Niestosowanie się do tego może poskutkować karą finansową. Oczywiście w całej procedurze jest wiele rzeczy, które trzeba spełniać, wpływając z obcego kraju na terytorium Nowej Zelandii. Należy np. podeszwy obuwia mieć dokładnie wyczyszczone, należy zgłosić wiele towarów, które się wwozi, np. nawet miód w słoiku, który się ma nawet do własnej konsumpcji.

W sumie, gdyby to nie był jeden z głównych celów Patrycji i Huzara oraz mój, skąd będę wracał do domu, to można by sobie darować płynięcie tam, ze względu właśnie na ogromne obostrzenia przepisami, którymi objęci się przybysze na jachtach. Jednak Nowa Zelandia kusi, aby ją zobaczyć mimo wszystko. Zobaczymy jak jest w rzeczywistości po dopłynięciu.
Niestety nie jest dane nam stąd wypłynąć. Przy odprawie okazało się, że brakuje dokumentu odprawy wjazdowej jachtu, którego nie mamy. Gdzie jest? Dobre pytanie. Po długich namysłach, prawdopodobnie nie został nam oddany w Imigration w Nadi, gdzie byłem dopisywany do listy załogi. No to heja do Nadi...jest piątek, ciekawe jak tam pracują...Huzar wsiadł w taxi z młodym tubylcem, który nas już tutaj woził i szybko na lotnisko do Nadi. Dotarcie do Imigration 16.20 a pracują do 16. Pudło, musimy czekać do poniedziałku. Oby się tylko pogoda utrzymała na przeskoczenie Pacyfiku do Nowej Zelandii.
Nie zostajemy na weekend na kotwicowisku w Lautoka. Płyniemy na pobliską małą Savala Island mijając sterburtą sporą rafę, która przy odpływie dość mocno wystaje z wody.
Według mapy można bezpiecznie rzucić kotwicę na południowo-zachodniej stronie wyspy. Okazuje się, że nie, pełno wierzchołków raf. Huzar wisi na maszcie, ja powoli steruję między kolejnymi głowami raf...nagle krzyk Huzara, cała wstecz, ster prawo na burt!!!!!!! To było o włos o zatrzymania się na kolejnym wierzchołku, który dostrzegł w ostatniej chwili.

Ostrzeżenie!!! bez dokładnych map, a ich niestety brakuje na tamten akwen, lepiej nie manewrować tam po zmroku, a w dzień musi być ktoś na maszcie gdy podchodzicie do rzucania kotwicy przy rafach.

W końcu zdecydowaliśmy, że popłyniemy na północno-wschodnią część wyspy i tam rzucimy kotwicę na głębszej wodzie. Tak też zrobiliśmy, a na miejscu Huzar wskoczył do wody i zbadał dno, co tam leży...głębokość 18 metrów, ale na dole piasek, rzucamy kotwicę i spędzamy spokojnie ostatni weekend na Fidżi, w tej wyprawie oczywiście :)

łowienie rybek na gumki przy Savala Island








W poniedziałek 23.11.2015 Huzar zdobył zagubiony dokument i o 15.15 czasu lokalnego podnosimy kotwicę w Lautoka, po drodze zawijając jeszcze do portu w Vuda, gdzie tankujemy paliwo i wodę przed wyjściem na otwarty ocean. O 17.50 czasu lokalnego upuściliśmy Fidżi i obraliśmy kurs na Opua w Nowej Zelandii. Płyniemy na samej genui 4.1 węzła. Przed nami jeszcze ok. 1100 mil morskich.



na Pacyfik wychodzimy w cudownej scenerii nieba


Po 30 minutach płynięcia wzięła pierwsza ryba. Niestety była duża, bo złamała hak, ale po krótkiej chwili wzięła druga ryba…początkowo wrażenie niewielkiej, ale jak Huzar wziął wędkę w rękę mało go nie wyciągnęła z łódki. Wszystko pozrywała. Zestaw był na rybę do 80kg. Stwierdził, że o tej porze to tylko wielkie potwory zaczynają żerować i daliśmy spokój z dalszym łowieniem.

Wiatr był z lewej burty płynęliśmy pod wiatr. O godz. 22.40 wyszliśmy na otwarty ocean.

W nocy ocean pokazał swoją potęgę...wiało 25-30, w porywach do 35 węzłów...i tak przez dwie doby...taka dobra 7 w skali Beauforta... duża fala i rzucało nami to w lewo to w prawo lub spadaliśmy z jednej fali na drugą.
rano wyglądało to mniej więcej tak...


Po ok. dobie płynięcia i ok. 130 mil morskich przepływało obok nas stado delfinów. Była ich cała masa, niektóre nawet pokazywały swoje piękne grzbiety z pyskami.






Po delfinach przyszła pora na świeżą rybkę, no i złapała się piękna dorada mahi mahi.


Dopiero od 3 doby ocean się trochę uspokoił i był przyjemne żeglowanie...



26 listopada 2015 na mojej wachcie mijaliśmy jacht prawą burtą. Szedł trochę innym kursem, jakby bardziej na Australię. Tego dnia ocean dał nam trochę odpocząć, wiatr wiał już 15-20 węzłów. Dopiero po 20tej fala zaczęła znowu rosnąc i Indra zawijała po nich rufą. W nocy fala jeszcze bardziej się zwiększyła. Znowu była jazda jak po bruku. Około 2.15 w nocy walnęliśmy w falę jak w beton, aż Indra cała zadrżała. Do celu było jeszcze ponad 600 mil morskich, więc nawet nie połowa podróży była za nami. Na rozpoczęcie kolejnej wachty zrobiłem herbatę i ponownie Indrą zatrzęsło.



27 listopada 2015 był dniem trochę spokojniejszym. Wiatr zmalał do 15-20 węzłów, fala się wydłużyła i płynęło się łagodniej. Jednak ok. 01.30 wiatr zaczął kręcić i trzeba było ciągle korygować samoster. Ok 02.00 spadł kilkuminutowy deszcz. W ciągu dnia podczas obiadu non stop był sygnał o zmianie kursu. Jakby samoster przestał działać. Poszedłem zobaczyć i okazało się, że jedna z linek samosteru przetarła się i nie dawała przekazu na ster. Huzar miał wachtę. Wskoczył z talerzem za ster i jednocześnie montując od nowa linkę na samosterze. Dalej można było beztrosko płynąć ku Nowej Zelandii, a Indrą kierował samoster. Poprzedniej doby zrobiliśmy 143 mile. Zadziwiające są ptaki, które ciągle nam towarzyszyły, nawet tak daleko od lądu.

W nocy z piątku na sobotę, czyli już 28.11 o 3.00 rozpoczynam wachtę i do celu pozostaje równo 500 mil. Ocean tej nocy był wyjątkowo spokojny, ale nadal płyniemy 5 i nieco więcej węzła. Sobotni dzień był słoneczny, trochę chmur, ale bardzo ciepło. Wiatr osłabł i płynęliśmy wolniej. Indra nie latała już po falach, a nami nie miotało w każdą stronę. Na śniadanie można było zrobić jajecznicę. W ciągu dnia Huzar montował nowy odcinek z ich podróży, Patrycja suszyła włosy na wierze, a ja z nudów usiadłem za sterem. Takie pływanie bez fal przelewających się prze pokład może trwać wiecznie. Można się też wtedy wyspać, nie przewracając się non stop z boku na bok 30 razy na minutę.
Dzień minął spokojnie na nieśmiałych falach Oceanu Spokojnego. Po obiedzie postanowiliśmy złapać rybkę na niedzielę, ale niestety nie udało się. Wiatr był słabszy, płynęliśmy wolniej, a przy prędkości mniejszej niż 5 węzłów są małe szanse na złowienie ryby. Indra sama niosła nas przy blasku księżyca ku Nowej Zelandii a my w iście kinowej scenerii obejrzeliśmy film „ Incepcja”.
Sobotę kończyłem wachtą o północy, a do celu 398 mil.

Noc z soboty na niedzielę była nadzwyczaj spokojna, że aż za spokojna i hałaśliwa jednocześnie. Wiatr ucichał, a talia bomu oraz genua łopotały co chwila na słabym wietrze.
Niedziela rano 29 listopada 2015. Zaczynam wachtę o 6 rano, do celu 375 mil, zatem wiele przez noc nie przepłynęliśmy i jeszcze nie pospałem przez te hałasy na pokładzie. Jednak za chwilę spotkała mnie nagroda. Pierwszy cudownie widoczny wschód słońca na Pacyfiku przy małym zachmurzeniu.


Ponieważ wczoraj nie złapaliśmy żadnej ryby, od rana rzucamy przynętę. Niebawem zaczynają krążyć ptaki nad nasz ą przynętą sadząc, że to może coś dla nich. Na początek dnia zrobiłem herbatę, bo im bliżej Nowej Zelandii, to noce i poranki już chłodniejsze. Musiałem też non stop korygować kurs, bo wiatr słabł i samoster sobie nie radził. O 9 rano kończę wachtę, to celu 363 mile, na haczyku ciągniętej żyłki pusto.
Śniadanie zjedliśmy w kokpicie przy piekącym już słońcu. Były płatki z suszonymi owocami, świeżym bananem i wiórkami z kokosa dopiero co rozłupanego przez Huzara.
Godzina 15.00 początek wachty , do celu 336 mil. Słabo wieje i na haczyku dalej nic. Do końca wachty do godziny 18.00 przepłynęliśmy 14 mil.

Następna wachta od północy z niedzieli na poniedziałek. Do celu 294 mile. Niebo pełne gwiazd, podobnie widać jak w Alpach. Księżyc przyświeca zza rufy, a wiatr znowu kręci z połowy, raz na ostro. Co chwila korekta samosteru. Godzina 3.00 rano, do celu 276 mil.

Poniedziałek 30 listopada 2015, do celu 241 mil, wiatr non stop kręci i słabnie, teraz bardziej płyniemy półwiatrem, ale prędkość ok. 5 węzłów utrzymujemy. W południe kończę wachtę. Dodajemy też przynętę na dodatkowym haczyku, ale mniejszą. Liczymy na tuńczyka. Godzina 14.05, do celu 218 mil, a nad nami samolot sił powietrznych Nowej Zelandii. Wywołuje nas na radiu na kanale 16 i pyta skąd i dokąd płyniemy oraz jak nazywa się nasz jacht. Po uzyskanej odpowiedzi życzą przyjemnego żeglowania. Poniedziałek 18.00 koniec wachty, do celu równo 200 mil. Następny cudowny zachód słońca, słońce wbija się w ocean. Patrycja robi kakao, jeszcze z zapasów z Grenady i robimy następny seans filmowy. Tym razem oglądamy Avatara. Godzina 23.35 niebo jak w planetarium, po lewej burcie widać cudowną drogę mleczną, a Indra ciągnie 5,8 węzła i trzęsie, jakbyśmy po wozem drogą polną jechali. Idę spać, o 3 moja wachta.
Jak zwykle rozpoczynam wachtę od odczytu zegarów, do celu 152 mile. Fale nas teraz pchają, bo jakiś czas temu już się odwróciły. Ok. 02.15 wiatr znowu zmienia kierunek, aż bom przeleciał ze sterburty na bakburtę. Skorygowałem kurs, płyniemy jednak kołysani to w lewo, to w prawo. Tylko czasami między falami, Indra jakby zawiesiła się w powietrzu i przez sekundę jakbyśmy trwali w nieważkości. Koniec wachty o 6 rano i 133 mil do celu. Jeszcze nieco ponad doba płynięcia.

1 grudnia 2015 ok. 11.30 na 108 mil przed Opua łapiemy pięknego tuńczyka.

Oto nasza zdobycz.




Podczas filetowania i porcjowania wrzucamy co jakiś czas resztki do wody, a sprytne ptaki nurkują po zdobycz i sobie podjadają tak jak my rybkę na surowo. Przepłukanie tylko świeżą oceaniczną wodą i do buzi kolejne kąski. To jest dzień uczty i rozkoszy dla podniebienia. Chłodzimy winko, będzie na potem do rybki. Ponieważ tuńczyka złapałem hakiem tak, że głowę na wylot mu przebiłem, mieliśmy w kokpicie chwile jak z rzeźni. Pełno krwi, którą zaraz spłukiwaliśmy zwabiło niemałego rekina. Pojawił się nagle za rufą w odległości ok. 3 długości jachtu i wynurzał najpierw płetwę grzbietową, a potem grzbiet od płetwy grzbietowej do ogona. Był chyba taki duży, jak nasz jacht 37 stopowy. Gdy rekin się zorientował, że to tylko krew go zwabiła i nic konkretnego nie ma, odpłynął. Po chwili pojawił się piękny biały albatros, a chwilę po nim drugi, biało szary. Cudownie było to wszystko obserwować, gdy ptaki za naszą rufą walczyły o rzucane im resztki tuńczyka, a my zajadaliśmy właśnie co filetowanego tuńczyka na surowo. Jest godzina 13.45 mamy jeszcze równo 100 mil do celu będąc na pozycji 33-29.862S 74-18.280E. O 20.23 z zachodem słońca zostało jeszcze 71 mil do Opua.

1 grudnia o 21.00 zaczynam ostatnią nocą wachtę w tym rejsie. Do celu 67,8 mili. Siadamy wygodnie i oglądamy następny film „Pociąg do piekła”, a Indra płynie sama i niesie nas ku zielonej krainie. O północy koniec wachty, była bez większych ekscesów. Do celu 54,8 mili, na niebie miliony gwiazd rozświetlają ostatnią prostą do celu.

2 grudnia 2015 godz. 06.00 zgłaszamy przez radio straży przybrzeżnej Nowej Zelandii, że niebawem wpływamy na ich wody terytorialne. Pytają o nazwę jachtu, ile osób na pokładzie i jakiej narodowości, po czym życzą miłego dnia i dziękują. Słońce powoli zaczyna wstawać po lewej burcie, a ja wypatruję lądu. Do celu 25 mil. O 07.25 widzę ląd. Najpierw widać na lewo od dziobu wyraźne wzniesienia gór na lewo od Opua, potem brzegi wejścia do zatoki i ląd na prawo od dziobu.

pierwsze widoki lądu




Godzina 7.40 zrzucamy grota. Płyniemy na samej gieni, Fala jest już prosto od rufy i na tyle wysoka, że na 10 mil od brzegu potrafi zasłonić wyraźnie już widoczne wysokie zbocza brzegów Nowej Zelandii.

jeszcze kilka mil do celu


2 grudnia 2015 po 9 dniach płynięcia z Fidżi o godzinie 14.15 cumujemy w Opua.




Zgłaszamy przez radio, że dopłynęliśmy i w ciągu 15 minut jest już Customs i ochrona środowiska.

Dodaj Komentarz